niedziela, 31 sierpnia 2008

Fethiye część 2

Ghost city



Kayaköy, położone ok. 6 km na południe od Fethiye, to dawne greckie miasto. Jego mieszkańcy byli chrześcijanami. W 1922, po wygranej przez Turcję wojnie wyzwoleńczej (Ataturk), przesiedlonych zostało ponad 1,2 mln Greków, na ich miejsce sprowadzono 0,4 mln ludności tureckiej. Początkowo Kayaköy zostało zagospodarowane, ale szybko zostało opuszczone, w dostępnych materiałach pojawiają się informacje o zatruciu przez greków studzien. Przewodniki mówią o nadającej grozą atmosferze miejsca.

Miejsce jest cudowne. Ok. 3000, w większości zrujnowanych zabudowań, pomiędzy którymi można chodzić godzinami.Zacznę chronologicznie. Wysiedliśmy w Kayaköy i zostaliśmy poczęstowani szkicem miasta przez chłopaka w mniej więcej naszym wieku. Chętnie z nami rozmawiał, okazał się być Nowojorczykiem, który przyjechał tu ze względu na ślub swojej mamy z Turkiem. A teraz ciężko pracuje w lokalnej restauracji, bo jego ojczym się leni. Dowiedzieliśmy się od niego między innymi, że kilkoro z wysiedlonych Greków wróciło i nadal tu mieszka! To tłumaczy, dlaczego wśród ruin znalazłem dom z anteną satelitarną, oraz skąd znalazły się tam kozy i krowa. Nie tłumaczy wielbłądów, które są tam chyba tylko jako atrakcja turystyczna.

Posililiśmy się w restauracji, zostawiliśmy plecami i odciążeni ruszyliśmy w miasto.
Jak staliśmy tak weszliśmy, wybierając nie główną drogę, ale pierwsze lepsze mniej nachylone miejsce (co miało później swoje konsekwencje). Wdrapywaliśmy się obok pasącej się krowy… albo byka. Nie uważałem na biologii, czy krowy mają rogi? Gdy znaleźliśmy się zbyt blisko zaszarżoł/a na nas! Na szczęście był/a przywiązana do drzewa, ale spojrzenie mówiło samo za siebie: nie oddam wam mojej trawy.
Panorama miasta na każdym wywiera inne wrażenie. Tarmo uznał, że czegoś takiego nie widział nigdy w życiu. Nie ma w tym oceny, czy jest to dobre czy złe, ale niezaprzeczalnie jest to coś niezwykłego i oryginalnego. Moje odczucie? Jakbym znalazł się w Hiroszimie jakiś czas po zrzuceniu bomby..
Ekspolorawaliśmy kolejne zabudowania, Tarmo wdrapał się po ok. 3m ścianie na dach budynku – to ja przecież nie będę gorszy. Nie jestem wiewiórką, gdyby nie pomoc mojego dzielnego fina nie poradziłbym sobie. A co bardziej prawdopodobne, wcale nie próbowałbym tam włazić!

Skierowaliśmy się do XVII w. kościoła. Przy nim prowadziła ścieżka do Oludeniz – naszego kolejnego punktu. Wróciliśmy po plecami rozważając,
czy jechać stopem/dolmuszem czy przejść przez wzgórze i zobaczyć wszystko z góry. Decydujący okazał się nieoczekiwanie komentarz poznanego wcześniej nowojorczyka, który poparł mój plan przejścia szlakiem przez wzgórza. Chcieliśmy więc zawrócić na ścieżkę obok kościoła, a tam miły pan strażnik poprosił o 8 LT za wstęp. A to niespodzianka. Lekko skonfundowani zawróciliśmy i raz jeszcze weszliśmy „bocznym wejściem”.


Przed nami było ok. 6 km marszu, do pokonania w ok. 1,5h. Ścieżka dość trudna, a przy tym bardzo źle oznaczona. Kilka razy zbaczamy z drogi, po czym wracamy do ostatniego znaku który widzieliśmy i szukamy… Największe problemy sprawiały nam zakręty. Szczytem wszystkiego była znaleziona na kamieniu informacja napisana mazakiem po angielsku treści: „to jest ostatni znak, dalej nic nie ma, zgubiliśmy drogę,
19.07.2008” A było to w miejscu w którym i my zmyliliśmy drogę. Chwilę mi to zajęło, ale poradziłem sobie. Szczegół tkwił w tym, że szlak kluczył, skręcał i nie zawsze prowadził, na pierwszy rzut oka najprostszą i logiczną drogą (która po kilkudziesięciu metrach przechodziła w mocno nachylony stok, lub urywała się). Skupiliśmy się na znakach i pokonywaliśmy kolejne km podziwiając wspaniałe widoki na zatokę, a w końcu także na lagunę Ölüdeniz.




1 komentarz:

Unknown pisze...

Zdjęcia jak zwykle cudne, aż by się chciało tam być,chociaż opisane przez Ciebie realia tureckie raczej odstraszają niż zachęcają.