czwartek, 4 września 2008

Transfer

Mix "zdjęć dotąd niepublikowanych", pochodzących od innych kursantów :)



Epilog do Antalyi

Przez cały bodaj miesiąc nie wspomniałem o bateriach słonecznych które są bardzo charakterystycznym elementem krajobrazu – są dosłownie na każdym dachu! Mają formę paneli, wielkości sporych drzwi, ułożonych równolegle; baterie, które magazynują energię są wielkości beczek. Zresztą lepiej zobaczyć to samemu. Na zdjęciu oprócz wyżej wymienionych baterii słonecznych – krajobraz gór (w końcu wyraźnych) sfotografowany z dachu naszego hotelu.

Perge


Coś się kończy, coś się zaczyna

Wczoraj mieliśmy czteroczęściowy egzamin: słuchanie, czytanie, pisanie, rozmowa.
Było miło. Wieczorem 3h wymienialiśmy się zdjęciami i muzyką, żeby spóźnić się na nasiadówkę na plaży.

Dzisiaj otrzymaliśmy wyniki, próg zaliczeniowy – 70%. W historii kursu jeszcze się nie zdarzyło, żeby ktoś oblał, więc przypuszczamy, że osoby które uzyskały 70%, równie dobrze mogły mieć 50%…
Z nieoficjalnych źródłem dowiedziałem się o swoim wyniku – 93% – jestem więcej niż zadowolony. Źródła były nieoficjalne, bo zrobiłem sobie wolne przedpołudnie. Chciałem się w końcu opalić, więc podsmażyłem się na plaży, używając pożyczonego kremu z filtrem 10, a nie swojej 30. Podziałało, teraz jestem brzoskwiniowy.

Popołudniowy program obejmował ostatnią zorganizowaną wycieczkę – Perge, 17km na wschód od Antaly’i. Dzisiaj podstawiono nam nie nowy fikuśny autobus, ale starego złomka bez klimatyzacji. Mercedes Benz, prawdopodobnie z lat 30 ubiegłego wieku.
Podróż trwała na szczęście tylko pół godziny. W Perge zwiedza się oczywiście ruiny.
Bardzo piękne ruiny, bardzo dobrze zachowane. To stąd zabrano posągi które oglądaliśmy w muzeum archeologicznym w Antalii. Najciekawsze obiekty to Agora i główna ulica z kolumnadą. Interesująco wyglądał teatr, ale ten akurat jest od jakiegoś czasu wyłączony ze zwiedzania z uwagi na prace badawcze, czy renowacyjne…
Między kamieniami biegały jaszczurki, fantastyczne stworzenia, ożywiły atmosferę skostniaych ruin.

Jakaś babinka rozłożyła pod kolumną stragan i próbowała mi sprzedać monetę z Aleksandrem za 20 a potem za 10 lir, lekka przesada; jeszcze tego samego dnia znalazłem takie same monety w markecie z pamiątkami w Antalyi. To wszystko jest chyba chińskie. To samo badziewie na wybrzeżu polskim, francuskim, tureckim, z małymi lokalnymi odchyłami.

Wróciliśmy z Perge ok. 16.30 więc ruszyłem do centrum pożegnać się z miastem. I obejrzeć w końcu z bliska jeden z najważniejszych punktów w mieście – Bramę Hadriana, odkrytą w latach 20 XX w. 3 metry pod ziemią. Pięknie odrestaurowana robi naprawdę pozytywne wrażenie. Można sobie usiąść na trawce pod palmą i popijając świeżo wyciskany soczek pomarańczowy podziwiać łuki, kolumny i zdobienia.

Jutro odbieramy nasze certyfikaty a potem resident permit na policji. Trzeba się będzie pakować i pożegnać. Mój Eduard wyjeżdża już jutro. Ostatnio jakiś zmiennocieplny się zrobił, raz mu było zimno, raz gorąco… Mam już zakupiony bilet na autobus do Eskisehir, wyjeżdżam w sobotę o 13. Nowe miejsce, nowi ludzie, nowe obowiązki.
I tymczasowy brak Internetu. Jeśli żaden sąsiad nie zostawi niechronionego sygnału wifi, to żeby mieć jakiekolwiek okno na świat będę musiał zasuwać na uniwersytet (tam mają neta, thanks gooood ;] ). Nie wiem jak długo ten stan się utrzyma, czarny scenariusz mówi o 3 tygodniach, realny o 2. Trzeba będzie sobie jakoś radzić.

a moja Madzia woli kolumny jońskie, doryckie czy korynckie? :*

poniedziałek, 1 września 2008

Ramadan

W tym tygodniu będę zaliczał kurs językowy, trzeba więc odespać i wziąć się za powtórkę

Dzisiaj zaczął się ramadan, potrwa miesiąc. W naszym życiu nic się nie zmieni, prawie. Muzułmanie w czasie ramadanu nie jedzą w czasie dnia (a my mamy się nie obnosić z jedzeniem w miejscach publicznych; kolacja w hotelu przestała być wydawana w ogródku, została przeniesiona do wewnętrznej salki); mają też wiele innych ograniczeń, Natalia przekazała mi dziś newsa, że nie mogą nawet wąchać kwiatów :/. Nie wszyscy się tego trzymają. Zostaliśmy całą grupą podjęci obiadem przez administrację Uniwersytetu ( Było miło, ale jedzonka nie za wiele :P zaczęło mi na poważnie brakować domowych schabowych… ). Niecodziennie wygląda także pusta plaża. Na pewno ma to związek z ramadanem, ale także z tym, że wiele osób wyjechało. Skończyły się wakacje.

Fethiye część 3

Dobrzy ludzie, źli ludzie i policjanci


Ölüdeniz oznacza martwe morze. W zatoce nie ma wiatru, fale są minimalne. Woda o przejrzystości kilku metrów – no to prostu bajka. W każdej bajce są czarne charaktery, ale do tego dojdę.
Do plaży dotarliśmy ok. 20. Ściemniało się, ale ponieważ osiągnęliśmy cel podróży nie przejmowałem się kolejnością czynności. Zaczęliśmy od kąpieli w morzu. Następnie zjedliśmy prostą kolację (podstawa wyżywienia podczas ten wycieczki: chleb, sucuk- tradycyjna turecka kiełbasa czosnkowa, ogórek, woda/sok + orzechy). Ok. 21 zaczęliśmy się rozglądać za miejscem do spania. I tu oddałem 1% inicjatywie Tarmo. Otóż mój kolega posiada hamak, więc potrzebował też drzew, żeby go zamocować. Mnie urządzała plaża, 50% mojego bagażu stanowił śpiwór, wlokłem się jednak za współtowarzyszem. Przyświecając latarką weszliśmy na wzgórze. Drzew jak na lekarstwo, ewentualnie zbyt duży spadek. Roślinność poharatała mi nogę nie gorzej niż przyjacielsko nastawiony kotek. W końcu Tarmo wybrał miejsce i zaczęliśmy rozbijać biwak. Gdy skończyliśmy, zjawiła się żandarmeria/policja i tłumacz… Zobaczyli naszą latarkę. Pod stokiem stanął samochód na sygnale, wysiadło kilka osób i zaczęło pokrzykiwać i świecić latarkami w naszą stronę. Powinienem robić w portki, ale byłem tak zmęczony, że po prostu czekałem aż na nas przyjdą. Ściągnęli nas ze wzgórza, tłumacz, przemiły człowiek! Być może negocjator? Przy czterech śmiertelnie poważnych mundurowych przemawiał do nas niezwykle spokojnie, tłumacząc, że ściągają nas dla naszego dobra, że zwierzęta, że niebezpiecznie… Wylegitymowali nas, po paszport kazali mi się zgłosić rano w biurze żandarmerii, wskazali drogę na profesjonalny camping. Na nasze tłumaczenia, że chcieliśmy unikać ludzi, bo są bardziej niebezpieczni niż zwierzęta, poinformowali, że mogę spać na plaży i że tam będę bezpieczniejszy. Ok, sporo wrażeń jak na jeden dzień.

Skierowaliśmy się zatem na camping. Recepcja była zamknięta, Tarmo po prostu wszedł szukać drzewa (i znalazł), a ja zostałem recepcji. Była 23, nie miałem już ochoty iść 1,5km na plażę. Przy wejściu był otwarty sklepik spożywczy, spytałem sprzedawcę, czy jest całodobowy i czy mogę się przechować na sofie obok. Chyba nie do końca zrozumiał, ale kiwnął głową na tak.
Sklepik był otwarty długo, ale nie całą noc. Ok. 3 zjawił się czarny bohater w postaci nocnego strażnika i posiłkując się jakimś anglojęzycznym znajomym kazał mi się wynosić do puszczy! (wszyscy używali tam słowa jungle, nie forrest, różnica semantyczna dość poważna.. dla mnie to była makia ;])
Na moje zażalenie, na temat tureckiej gościnności, i uwagę, że w puszczy jest niebezpiecznie, a policja skierowała mnie właśnie tutaj, usłyszałem pytanie o narodowość, a potem uświadomiono mnie że Polacy zabijają Turków, a potem coś o Hitlerze. Miałem serdecznie dość, zabrałem się na plażę, bardzo ciepło myśląc o Turkach ich kraju i kulturze.
JEŚLI BĘDZIECIE KIEDYŚ W OLUDENIZ,
OMIJAJCiE CAMPING BLUE LAGOON!!
Na plaży byłem tak wkurzony, że nie mogłem spać. Poza tym, cały czas ktoś się kręcił, w pobliżu była dyskoteka, większość czasu czuwałem, leżąc na fragmencie publicznej plaży.

Plaże w Oludeniz są w większości prywatne. Sam „rajski cypel” jest obszarem pod ochroną, otoczony drutem kolczastym, wejście za opłatą.
Niedzielne przedpołudnie, po odzyskaniu paszportu i odebraniu Tarmo z mojego ulubionego kampingu, spędziliśmy na jednej z plaż, na które wstęp był bezpłatny. Kiedy siedząc na murku konsumowaliśmy śniadanie (to samo co na kolacje ;]), podszedł kelner i zapytał, czy się czegoś napijemy. Po czym dodał, że pani siedząca kilka stolików dalej, powiedziała mu, że ma syna w naszym wieku i możemy zamówić hot drink/cold drink na jej rachunek – jest jeszcze nadzieja dla tego kraju.
Miło potraktowani zostaliśmy w tym miejscu. Wskoczyliśmy do wody a pół godziny, po czym chcieliśmy się poopalać. Leżąc bezczelnie na piasku. Po 2 minutach podeszła do nas obsługa i poinformowała, że nie możemy tu tak leżeć, że musimy zapłacić za leżankę 5LT od głowy. Podziękowaliśmy, skorzystaliśmy z prysznica (standardowa infrastruktura campingu) i ulotniliśmy się.
Miejsce bardzo ładne, ale strasznie skomercjalizowane. Miasteczko opanowane przez Anglików. Wszystkie ceny przeliczone na funty, euro, dolary. W barach transmisje z angielskiej premiership, w restauracjach full english breakfast, a obsługa anglojęzyczna!
Największą poza plażą atrakcją jest możliwość latania na motolotni (paragliding). Startuje się z Baba Dai 1910m i przez ok. pół godziny krąży nad zatoką. Przyjemność ta kosztuje ok. 250zł. Pracownicy są bardzo przekonujący, opowiadają o przeciążeniach 3,5G, że odczuwa się to jakby dusza opuszczała ciało etc. Pewnie niejeden puścił pawia, ale widok musi być atrakcyjny; nad naszymi głowami „kłębiło” się ok. 10 paralotni na raz.

Po zakupach w Asdzie (angielski market! Widziałem w okolicy dwa i ani jednego więcej w Antalya i miejscach w których byłem), ruszyliśmy w drogę powrotną. Namawiałem Tarmo na dolmus do Fethiye, w końcu się zgodził, ale czekając na busa podjęliśmy próbę złapania stopa – i udało się. Zostaliśmy zawiezieni do centrum miasta, skierowaliśmy się w kierunku drogi krajowej, w tym momencie tarmo uświadomił sobie, że nie ma telefonu. Wypadł mu ze spodni w ostatnim samochodzie… Ostatnio zgubił telefon w… maju. Teraz miał nokie 3510 posklejaną taśmą – robiła przekomiczne wrażenie. Telefonu nie tak żal, jak karty sim i kontaktów na niej zapisanych, sam wiem coś o tym…

Kiedy Tarmo zapalił i minimalnie odżałował stratę, zaczęliśmy łapać okazję. Mieliśmy tego dnia szczęście do starych, gruchotowatych aut ;]. 3 kolejne samochody zabrały nas w sumie ok. 50 km w kierunku Antalyi. Najlepszy był stary samochód dostawczy, który miał tylko 2 miejca, a miejsce pasażera było zajęte przez worek wypełniony butelkami zwrotnymi. Przyszło mi siedzieć w środku z dźwignią zmiany biegów między nogami. Osiągał maksymalną prędkość 40km/h więc na szczęście nie zmieniał tych biegów tak często. W końcu zabrało nas dwóch chłopaków jadących do Antalyi, przejechaliśmy z nimi 170km i wysiedliśmy na dworcu autobusowym.
Minęło 48 godzin od naszej ostatniej wizyty w tym miejscu. Rozejrzeliśmy się za dolmuszem, ja wsiadłem w jednego, Tarmo z niewiadomych przyczyn w następnego. Obaj dojechaliśmy, zjedliśmy kolację i wymieniliśmy się zdjęciami (co tłumaczy dlaczego jestem na tylu zdjęciach). I tak szczęśliwie zakończyła się moja wakacyjna przygoda. Turecki ‘Otostop’ zaliczony, wrażenie bardzo pozytywne.

niedziela, 31 sierpnia 2008

Fethiye część 2

Ghost city



Kayaköy, położone ok. 6 km na południe od Fethiye, to dawne greckie miasto. Jego mieszkańcy byli chrześcijanami. W 1922, po wygranej przez Turcję wojnie wyzwoleńczej (Ataturk), przesiedlonych zostało ponad 1,2 mln Greków, na ich miejsce sprowadzono 0,4 mln ludności tureckiej. Początkowo Kayaköy zostało zagospodarowane, ale szybko zostało opuszczone, w dostępnych materiałach pojawiają się informacje o zatruciu przez greków studzien. Przewodniki mówią o nadającej grozą atmosferze miejsca.

Miejsce jest cudowne. Ok. 3000, w większości zrujnowanych zabudowań, pomiędzy którymi można chodzić godzinami.Zacznę chronologicznie. Wysiedliśmy w Kayaköy i zostaliśmy poczęstowani szkicem miasta przez chłopaka w mniej więcej naszym wieku. Chętnie z nami rozmawiał, okazał się być Nowojorczykiem, który przyjechał tu ze względu na ślub swojej mamy z Turkiem. A teraz ciężko pracuje w lokalnej restauracji, bo jego ojczym się leni. Dowiedzieliśmy się od niego między innymi, że kilkoro z wysiedlonych Greków wróciło i nadal tu mieszka! To tłumaczy, dlaczego wśród ruin znalazłem dom z anteną satelitarną, oraz skąd znalazły się tam kozy i krowa. Nie tłumaczy wielbłądów, które są tam chyba tylko jako atrakcja turystyczna.

Posililiśmy się w restauracji, zostawiliśmy plecami i odciążeni ruszyliśmy w miasto.
Jak staliśmy tak weszliśmy, wybierając nie główną drogę, ale pierwsze lepsze mniej nachylone miejsce (co miało później swoje konsekwencje). Wdrapywaliśmy się obok pasącej się krowy… albo byka. Nie uważałem na biologii, czy krowy mają rogi? Gdy znaleźliśmy się zbyt blisko zaszarżoł/a na nas! Na szczęście był/a przywiązana do drzewa, ale spojrzenie mówiło samo za siebie: nie oddam wam mojej trawy.
Panorama miasta na każdym wywiera inne wrażenie. Tarmo uznał, że czegoś takiego nie widział nigdy w życiu. Nie ma w tym oceny, czy jest to dobre czy złe, ale niezaprzeczalnie jest to coś niezwykłego i oryginalnego. Moje odczucie? Jakbym znalazł się w Hiroszimie jakiś czas po zrzuceniu bomby..
Ekspolorawaliśmy kolejne zabudowania, Tarmo wdrapał się po ok. 3m ścianie na dach budynku – to ja przecież nie będę gorszy. Nie jestem wiewiórką, gdyby nie pomoc mojego dzielnego fina nie poradziłbym sobie. A co bardziej prawdopodobne, wcale nie próbowałbym tam włazić!

Skierowaliśmy się do XVII w. kościoła. Przy nim prowadziła ścieżka do Oludeniz – naszego kolejnego punktu. Wróciliśmy po plecami rozważając,
czy jechać stopem/dolmuszem czy przejść przez wzgórze i zobaczyć wszystko z góry. Decydujący okazał się nieoczekiwanie komentarz poznanego wcześniej nowojorczyka, który poparł mój plan przejścia szlakiem przez wzgórza. Chcieliśmy więc zawrócić na ścieżkę obok kościoła, a tam miły pan strażnik poprosił o 8 LT za wstęp. A to niespodzianka. Lekko skonfundowani zawróciliśmy i raz jeszcze weszliśmy „bocznym wejściem”.


Przed nami było ok. 6 km marszu, do pokonania w ok. 1,5h. Ścieżka dość trudna, a przy tym bardzo źle oznaczona. Kilka razy zbaczamy z drogi, po czym wracamy do ostatniego znaku który widzieliśmy i szukamy… Największe problemy sprawiały nam zakręty. Szczytem wszystkiego była znaleziona na kamieniu informacja napisana mazakiem po angielsku treści: „to jest ostatni znak, dalej nic nie ma, zgubiliśmy drogę,
19.07.2008” A było to w miejscu w którym i my zmyliliśmy drogę. Chwilę mi to zajęło, ale poradziłem sobie. Szczegół tkwił w tym, że szlak kluczył, skręcał i nie zawsze prowadził, na pierwszy rzut oka najprostszą i logiczną drogą (która po kilkudziesięciu metrach przechodziła w mocno nachylony stok, lub urywała się). Skupiliśmy się na znakach i pokonywaliśmy kolejne km podziwiając wspaniałe widoki na zatokę, a w końcu także na lagunę Ölüdeniz.