niedziela, 2 listopada 2008

Halloween

dobra impreza była
















Dzień Republiki (29.10)

Środa. Dzień powrotu. Patryk z Emilą pojechali na lotnisko, a ja przedzierałem się przez miasto w stronę dworca. Było to tego dnia utrudnione, ze względu na wojskową paradę z okazji Dnia Republiki (święto niepodległości).
Tydzień temu w tym miejscu były jakieś zamieszki; musiałem więc budzić zainteresowanie i niepokój, chcąc przeciąć ulicę pełną żołnierzy, obładowany jak juczny osioł. A może w tym kraju nie mają zamachowców samobójców? W końcu znalazłem miejsce, w którym mogłem przejść i dotarłem na dworzec.

Droga powrotna bardziej mi się dłużyła, choć miałem bardziej komfortowe warunki (w tą stronę podstawiono pociąg także o standardzie pośpiesznego, ale przedziały 1 a nie 2 klasy). Problemem był grzejnik, który kilka razy na naszą prośbę wyłączono, ale później znów włączano. Elektroniczny termometr nad drzwiami pokazywał 27 stopni. Siedzenia mogły być nagrzane do 40 lub bardziej..

Zobaczyłem, wróciłem, opowiedziałem. Wschodu bać się nie można. Trzeba go podziwiać i cieszyć się obcowaniem z ludźmi i oryginalnymi miejscami. Gdybym mógł, chętnie bym tam wrócił.

Diyarbakır part 2


Ten dzień poświęcić chcieliśmy na dokładniejsze zwiedzenie Diyarbakir. Oczywiście znowu zaczęło padać.
Wstaliśmy za późno na hotelowe śniadanie. Czekaliśmy aż skontaktują się z nami kurdyjscy przyjaciele. Kiedy zadzwonił Memet, informując że jest w restauracji w pobliżu naszego hotelu, udaliśmy się tam na śniadanie. To dobry moment, aby opowiedzieć krótką historię kurdyjskich Romea i Julii.

Nie jest łatwo o romantyczny związek w tej kulturze. Jeśli jesteś dziewczyną, masz szczęcie, jeśli rodzina nie wybierze dla Ciebie mężą. Nie masz jednak szczęścia, bo rodzina musi zaakceptować Twojego wybranka.
Problem pojawia się, kiedy zakochujesz się w siostrze swojego kuzyna, który jest bardzo niezadowolony z takiego obrotu sprawy. Musisz wtedy ukrywać nie tylko swoje uczucia; całe życie obraca się wokół tej konspiracji, żeby spotkać się ze swoją ukochaną, zapisujesz się na podobną godzinę do dentysty! Cały czas obracasz się przez ramię, chodzicie tylko bocznymi uliczkami, cały czas żyjecie w stresie. Tak właśnie wygląda relacja Memeta i Pirog.
Spotkaliśmy się z nimi w restauracji a później przeszliśmy labiryntem uliczek starego miasta. Po pożegnaniu dziewczyny, spotkaliśmy się z Dżino i kontynuowaliśmy obchód.

Udaliśmy się do Ulu Cammi. Wielki Meczet (datowany na VII w) prezentuje się bardzo atrakcyjnie, dziedziniec z dwoma fontannami jest otoczony z dwóch stron dwukondygnacyjnymi budynkami z pięknie zdobionymi kolumnami, pozostałe kierunki zamknięte są niemniej zdobnymi arkadami.

Zwiedziliśmy tradycyjny kurdyjski dom (muzeum w domu XX w. poety) i ośrodek, który prowadzi międzynarodową wymianę studentów. Największym walorem tego dnia, było jednak zwykłe spacerowanie wąskimi, brukowanymi uliczkami, między mieszkańcami, z przylepionymi do nas dzieciakami. Napotkaliśmy kobiety wypiekające chleb w ustawionym na ulicy betonowym piecu. Paliły w nim gazetami. Wyrobione ciasto przylepiały do wewnętrznej ściany pieca i czekały aż urośnie. Wraz z nimi czekała gromadka dziatwy. Zostaliśmy poczęstowani gotowym wypiekiem.
W innym zakątku spotkaliśmy robiącą na drutach babinkę. Spytaliśmy, czy możemy zrobić jej zdjęcie, uśmiechnęła się i wykonała znak pokoju, wdzięcznie pozując do zdjęć.
Takie miasto ma niewątpliwy urok, nie mogłem go jednak w pełni docenić, odczuwając spadek formy…






Umówiliśmy się, że wieczorem zostaniemy zaprowadzeni do tradycyjnego lokalu z muzyką ludową. Okazało się, że tam akurat tego dnia żadnego koncertu nie było, wylądowaliśmy więc w innym, nowoczesnym lokalu, w którym muzyka grała, a ludzie tańczyli, może i do białego rana, ale po 23 wróciliśmy do hotelu.

Nemrut Dağ

Wszystko nam się rano rozwlekło. Wynajęcie samochodu i inne sprawy z nim związane. Wyjechaliśmy po 12, wciąż mając nadzieję, że z Nemrut pojedziemy do Sanliurfy. Nie miało to być nam dane, ale po kolei.

Samochodem marki Renault pomykaliśmy na zachód pustą drogą. Po przejechaniu 100km musieliśmy pokonać promem rozlewiska Eufratu. Wielka woda została ujarzmiona przez największą w kraju Tamę Ataturka. Dotarliśmy na prom w odpowiednim momencie (odpływają co 1,5-2h) i bezproblemowo przepłynęliśmy na drugą stronę. Tu dane mi było siąść za kierownicą i sunąć górskimi drogami, z których roztaczały się niesamowite widoki. Nie mogłem na nich zawiesić oka przywoływany do porządku przez pasażerów na tylnym siedzeniu. Postulowali oni także, abym zwolnił, natomiast Turcy woleliby abym przyśpieszył…
Nemrut Dagi położony jest na 2150m n.p.m. Wjechać na niego, to jak wjechać na Kasprowy Wierch. Stroma droga i obciążony samochód nie pozwalały pokonywać km w zadowalającym tempie. Droga powrotna nie była łatwiejsza (przy zapadającym zmierzchu i rozgrzanych klockach hamulcowych).
Po 15 znaleźliśmy się pod szczytem góry Nemrut. Czekało nas umiarkowanie strome podejście kamienną ścieżką, kilkadziesiąt metrów w górę. Przywitał nas silny, zimny wiatr. Tak to jest w górach, w październiku! Okręciliśmy się wszystkim co było pod ręką i zaczęliśmy podejście. Po raz kolejny wypada wspomnieć o bajecznej panoramie jaka roztaczała się w dole.


Głównym punktem wycieczki i największą atracją Nemrut Dagi są kamienne głowy posągów, spoczywające u podnóża Kopca; ten miał oryginalnie 50m wysokości i 150m średnicy; prace archeologiczne prowadzone przy użyciu dynamitu, spowodowały jego obsunięcie się o 5 metrów.
Głowy natomiast należą do kamiennych posągów przedstawiających resztę ich ciała.





Zostały z nich strącone przez trzęsienie ziemi w początkach XX w. Przedstawiają antycznego króla małego państewka, który nadrabiał ambicjami. Król Antioch I czuł się spadkobiercą Aleksandra Wielkiego i perskiego króla Dariusza I, oraz krewnego bogów. Synkretyzm religijny stał się przyczyną przedstawienia bogów z różnych religii. Obok Antiocha zasiadali więc: Apollo, Tyche (Fortuna), Zeus, Herakles; jest tam także głowa orła. Posągi wpatrują się hipnotyzującym wzrokiem w przestrzeń.. Na wprost nich znajduje się ołtarz ofiarny, współcześnie wykorzystywany… jako lądowisko helikopterów i punkt widokowy.
Z drugiej strony kopca, na tarasie zachodnim, spoczywają także głowy tych samych postaci, w nieco zmienionej wersji (Apollo nie ma brody i ma zmniejszoną brodę… a niektórzy dopatrują się w jego profilu samego Elvisa :))


Mimo przejmującego zimna zorganizowaliśmy długą sesję fotograficzną po czym udaliśmy się w drogę powrotną. Bezpośrednio do Diyarbakir. Tym razem spóźniliśmy się na prom niespełna 5min, zmuszeni więc byliśmy do nadprogramowego postoju.


Już w mieście, na stacji kolejowej, chciałem się dowiedzieć o możliwość powrotu do Eskisehir. Okazało się, że pociąg w tamte regiony nie odjeżdża niecodziennie, a najbliższy będzie w środę. Przedłużyło to mój pobyt o nadprogramowe 24h.

Korzystając z samochodu podjechaliśmy do Mostu o Dziesięciu Oczach (IV w.). Słabo oświetlony w nocy i oszpecony rusztowaniami wzniesionymi w celu konserwacji wywarł słabe wrażenie. W pobliżu znajduje się jeszcze artukidzka rezydencja z XV w. Dom wybudowany, jak większość starych budynków w mieście, z czarnego bazaltu i białego piaskowca
(układane w charakterystyczne pasy) został w 1917 podarowany Ataturkowi przebywającemu w mieście z wizytą (miejscowi mówią, że Mustafa go odkupił; spodziewamy się, że za przysłowiowego lira; w końcu kto by się targował z ojcem narodu).

Mardin


NIEDZIELA
26.10.2008


Memet domyślił się, że nie wzięliśmy pod uwagę zmiany czasu i przyszedł trochę ósmej. Licząc, że Dżino dołączy w drodze, udaliśmy się na Otogar. Nie dołączył. Znaleźliśmy busa do Mardin (2h, 7TL) i już około południa byliśmy na miejscu. Podróż w busie, w którym jest 10 miejsc 23 pasażerów nadaje się do Księgi Guinessa.


Mardin, położony ok. 80km na południe od Diyarbakir, a ok.30 od granicy syryjskiej jest znany jako miasto o najsilniejszych wpływach kurdysjko-arabskich, co odzwierciedla się przede wszystkim w architekturze. Ja zapamiętam je jako miasto pięknych minaretów i budynków spalonych słońcem na popielaty kolor (znalazłem barwne określenie: piaskowo-miodowy; ale przecież faceci nie znają się na kolorach, więc skąd miałem wiedzieć)


Idąc za grupą, nie znając za bardzo celu drogi, zostawałem w tyle robiąc zdjęcia. Wspinaliśmy się stromą drogą w kierunku ruin zamku położonego na szczycie góry królującej nad miastem. Po kilku minutach musieliśmy zawrócić. Okazało się, że dalej jest strefa wojskowa i uzbrojony strażnik. Warto było tam pójść, ze względu na fantastyczną panoramę okolicy.
Idąc przez centrum, pytając o drogę miejscowych, wpadliśmy do XV w. świątymi, w której w sumie nic ciekawego nie było. Machinalnie obczaiłem meczet z zewnątrz i wewnątrz i ruszyłem za bardziej już zorientowanymi w okolicy towarzyszami.

Znaleźliśmy inną drogę biegnącą ku górze i tam się skierowaliśmy. Dotarliśmy w ten sposób do miejsca, z którego wykonane zostało zdjęcie w przewodniku Patryka. Mury meczetu, piękna kamienna kopuła, panorama miasta i syryjskie równiny. Opis zbyt poetyczny aby był prawdziwy. Do granicy było zbyt daleko aby przy tej pogodzie widzieć syryjską stronę, ale jestem pewien, że krajobraz byłby tam taki sam ;)


Zeszliśmy ze zbocza i wykonaliśmy sesję zdjęciową meczetu oraz medresy Zinciriye (XIV w) z bogato zdobionym portalem.
Rozpoczęliśmy spacer po mieście, podczas którego zostało wykonane zdjęcie „globalizacja”: sklepik niewiele większy od psiej budy, oferujący Coca Colę, lody Algida i chipsy Lays. To na pierwszy planie, w środku znalazło by się na pewno więcej produktów marek globalnych.




Długi spacer po mieście zakończyliśmy w miejscu, w którym opuściliśmy busa z Diyarbakir.
Mogliśmy tu wynająć transport do Szafranowego Klasztoru. Posłużę się tu fragmentem z cudzego opracowania:

„Sześć kilometrów ponad miastem znajduje się Deyrul Zafaran czyli Szafranowy Monastyr, będący niegdyś siedzibą, przeniesionego później do Damaszku, Patriarchatu Ortodoksyjnego Kościoła Syryjskiego. Wnętrza monastyru skrywają wspaniały rzeźbiony tron patriarchów oraz ich, strzeżone przez zabytkowe drzwi, grobowce.”



Jechaliśmy do niego busem, w którego przedniej szybie były dziury po kamieniach.. a może po kulach ;) Zwiedzanie zabytku tylko w towarzystwie przewodnika; wejść można tylko do kilku pomieszczeń wiec nie trwa więcej niż pół godziny. Wewnątrz mogliśmy zobaczyć znajome ikony, chrzcielnice i madonny, które, dla odmiany, były wielką ciekawostką dla zwiedzających przybytek tureckich turystów. Wiekowy Klasztor nadal funkcjonuje; w jego murach nauki pobiera kilkunastu adeptów.

Zwiedzanie zakończyliśmy w najlepszej w mieście restauracji, w której oczywiście pracują znajomi Memeta. Dopieszczono nasze podniebienia i objęto sporym rabatem. Pycha. Wieczorem wróciliśmy do Diyarbakir. Umówiliśmy się, że rano wynajmiemy samochód aby pojechać do Nemrut Dagi, oddalonego o 150km na zachód niezwykłego grobowca, wpisanego na listę UNESCO…


finał dnia niewesoły
ładowarkę do akumulatora zostawiłem w Eskisehir, wobec czego mój aparat stał się jedynie zbędnym cieżarem.
zdjęcia z kolejnych dni wykonane w większości przez Emilię i Patryka. jak jestem na zdjęciu, znaczy że nie robiłem ;]
WSZELKIE PRAWA DO WYKORZYSTYWANIA ZDJĘĆ, ZASTRZEŻONE PRZEZ AUTORÓW.



Diyarbakır part 1

Położony nad Tygrysem, jest nieoficjalną stolicą Kurdystanu, historycznej krainy położonej na pograniczu Turcji, Iraku i Syrii. We wschodniej Turcji żyje liczna, kilkumilionowa mniejszość kurdyjska, często pomijana w oficjalnych statystykach. Nawet kiedy wciąga się ich do obliczeń, nie wyróżnia się ich jako mniejszości, lecz zalicza do ogólnej populacji tureckiej.


Z tej przyczyny nie wiadomo nawet, jaka jest dokładna populacja miasta; jest to nie mniej niż 600 tysięcy, niektórzy mówią nawet o 2mln.
Jak jest faktycznie trudno powiedzieć. W starym mieście spotkaliśmy rodziny które miały od kilku do kilkunastu dzieci. Wszędzie gdzie poszliśmy z naszymi przewodnikami, spotykali swoich kuzynów lub przyjaciół.


Nasi przewodnicy: Mement i „Dżino” (jego oryginalnego imienia nie jestem w stanie zapisać), 28 i 24 letni mieszkańcy miasta, obecnie bezrobotni (40% bezrobocia!), zostali poproszeni przez wspólnych znajomych aby zaopiekować się nami.
Ruszyliśmy wzdłuż murów. Momentalnie staliśmy się centrum zainteresowania dla miejscowej dzieciarni. Obcy, turyści, obcokrajowcy – coś kolorowego w szarym codziennym życiu. Dzieci owe znają nawet kilka słów po angielsku: Whats your name?, where are you from?, money Money! MONEY!!! Dzieci towarzyszyły nam podczas całego pobytu.

Poprowadzono nas do Twierdzy (Iҫ Kale), wybudowanej na 40 metrowym wzniesieniu. Jest to miejsce w którym osiedlili się pierwsi osadnicy w historii miasta. Pierwsza twierdza stanęła tu w IV w. Na jednej ze zrujnowanych wież przeprowadziliśmy sesję zdjęciową z Tygrysem w tle. Rzeka nie spełniła moich oczekiwań, jest w tym miejscu wąska i leniwa.



W pobliżu znajduje się Nezreti Suleyman Camii, z oczywistych powodów znany jako Meczet Zamkowy, wzniesiony w 1160r. Charakterystyczny w jego budowie jest nieproporcjonalnie wysoki, kwadratowy minaret. Nasi przewodnicy zachwalali ponadto wodę z tamtejszej fontanny jako niezwykle smaczną. W meczecie pochowanych jest kilku świętych wojowników z dawnych czasów. Nie zakłócaliśmy im spokoju i ruszyliśmy dalej.
Weszliśmy na mury, z których mogliśmy obejrzeć panoramę starego miasta oraz podglądać życie mieszkańców.

Zaczęliśmy się rozkręcać kiedy zaczął padać deszcze. Z tej przyczyny jedynie przebiegliśmy obok Kasim Padişah Camii, ze stojącym osobno minaretem na czterech filarach. Siedmiokrotne przejście pod minaretem ma skutkować spełnieniem marzenia.
Zostaliśmy wciągnięci w niczym niewyróżniające się podwórze, w którym jak nam powiedziano, kręcony jest film. Na wszelki wypadek zrobiliśmy sobie zdjęcie z aktorem grającym gangstera i ruszyliśmy dalej.
Zaprowadzono nas do pozostałości ortodoksyjnego kościoła syryjskiego, gdzie panowie zajmujący się odbudową poczęstowali nas kolejną herbatą. Patryk będąc dobrej myśli, zakomunikował, że rozmawiał z Bogiem i deszcz wkrótce przestanie padać. Odparłem, że rozmawiałem z Allahem i ten sprowadzi deszcz z powrotem. W muzułmańskim kraju moje „znajomości” okazały się, niestety, bardziej sprawdzone. W najbardziej suchym regionie Turcji staliśmy się świadkami gradobicia. Mieszkańcy otwierali zapchane szyby burzowe, a woda tryskając z połamanych rynien tworzyła efektowne wodospady.
Rzuciliśmy okiem na ruiny kolejnego niezidentyfikowanego kościoła po czym zostaliśmy zaproszeni do kurdyjskiej hacjendy. Lokatorzy, panowie w sile wieku, posilali się herbatką i serem.


Z pojawieniem się wody na ulicach wypłynął także problem moich butów, podeszły zerwane na skałkach zaczęły przeciekać, niezbędne stało się zakupienie nowej pary. Buty, z którymi przeszedłem nie jedno, zakończyły swój żywot w dość nieoczekiwanym miejscu.
Bardzo pozytywna okazała się lokalna kuchnia, w której za rozsądną cenę dostaje się naprawdę porządną porcję (2-3x większą niż w Stambule!). Trzeba przy tym uważać na pikantne elementy, które potrafią sprawić niespodziankę, która w moim przypadku zakończyła się łzami, czkawką i plamą na łóżku.. (wziąłem na wynos). Zapominając o zmianie czasu umówiliśmy się na 8 rano. Przypadkowa decyzja okazała się bardzo trafna. Zmrok zapadający godzinę wcześniej znacząco ograniczył możliwości zwiedzania w kolejnych dniach.