czwartek, 29 stycznia 2009

Ortaklar & Izmir


Niedziela 24.01

Wstaliśmy o 8. Mieliśmy nadzieję, że uda nam się tego dnia zobaczyć Festiwal Wielbłądów (Camel Fight) w pobliskiej miejscowości. Co niedzielę walki odbywają się w innej miejscowości. Powstała jednak wątpliwość, czy tego dnia się odbędą, ze względu na deszczową pogodę. Najpierw udaliśmy się do Muzeum Archeologicznego (5TL).

Lubię muzea archeologiczne :), w tym można zobaczyć ciekawe eksponaty znalezione w Efezie. W pierwszej sali do zobaczenia była figurka bożka płodności – Priapa, z lubością przedstawianego na tureckich pocztówkach. Był zakaz fotografowania, więc zdjęcie zrobiłem po partyzancku. Po sąsiedzku piękne, ryte w kości słoniowej płaskorzeźby(?).
Nieco dalej posągi m.in. Afrodyty, Odpoczywającego wojownika… Elementy fontann, które miałem okazję zobaczyć poprzedniego dnia.
Idąc dalej urocze posążki Erosa i Psyche, oraz Erosa na delfinie, bogaty zbiór monet (fantastyczne! Malutkie monetki z rewersami przedstawiającymi m.in. owady, profile, islamskie pismo. Dalej były przedmioty użytku codziennego, np. piękny wazon :]
Przeszliśmy obok sarkofagów, mozaiki i popiersi, aby dotrzeć do bodaj najbardziej znanego eksponatu w muzeum, a właściwie ich obu – Posągów Artemidy Polymastron (z licznym biustem). Dalsze elementy nie były już tak pociągające, aczkolwiek głowa i ręka wykonane były w dużej skali, a płaskorzeźby bardzo brutalne. I ten ostatni wątek był kontynuowany w ostatniej sali, która poświecona jest gladiatorom. Jest tam m.in. broń, oraz ilustracje jak była używana -obrazki ze szkieletami z wbitymi w różne miejsca szpikulcami. Jeden z nich wygląda jakby machał na przywitanie :)


Prosto z muzeum złapaliśmy busa do Ortaklar. Szybko okazało się, ze walki wielbłądów zostały odwołane :( Złapałem doła, bo wybierałem się specjalnie na nie i planowałem to przeszło 2 miesiące. Musieliśmy się zadowolić zdjęciami z wielbłądami, które po kupkowaniu na ulicy, zostały zapakowane na ciężarówki.

walkę wielbłądów można zobaczyć tutaj:
http://www.youtube.com/watch?v=faJcx7ranTM


Wróciliśmy do Selcuku, wymeldowaliśmy się z hostelu i wykorzystując 2 godziny czasu wolnego obejrzeliśmy jeszcze fragment akweduktu i zjedliśmy obiad. Do akweduktu przyklejony był jakiś budynek. Prawdopodobnie wykorzystywał filar akweduktu jako swego rodzaju ścianę nośną. Akwedukt ciągle stoi, domek się rozsypał…

Nad morze Egejskie się nie wybraliśmy. Oddalone było o ok. 8km.
Z Selcuku pojechaliśmy do Izmir. Koleś sprzedający bilety gwarantował, że dworca autobusowego na kolejowy kursuje bezpłatny shuttle bus. Nie było. Koszt 2-2,5 lira nie był nie do przełknięcia i zaparłem się że znajdę ten shuttle bus. Odmawiałem kolejnym namolnym przewoźnikom, a potem gdy zwróciłem się po wskazówki do pracowników dworca, zostałem zaprowadzony do najbardziej namolnego z naganiaczy na dworcu :]
Dojechaliśmy na dworzec kolejowy Basmani 4 godziny przed odjazdem naszego pociągu.

Izmir to trzecie pod względem wielkości miasto w Turcji liczące ok. 3mln mieszkańców. Jest to też drugi największy port. W mieście odbywają się duże międzynarodowe targi i jak na lekarstwo jest obiektów stricte turystycznych. Przeprowadzając internetowy rekonesans znalazłem informację, że godne uwagi są plac z wieżą zegarową i jakiś meczet. Izmir nadaje się na bazę wypadową do historycznych miast na północ i południe, sam w sobie ma tak niewiele, że został pomięty w mojej małej świętej księdze – przewodniku Korsaka!

Vitek spisał się na medal – posiadał mapę Izmiru, dostał ją w ambasadzie w Pradze. Mapę skonfiskowałem i zaordynowałem wymarsz na plac z wieżą zegarową :) Było to ok. pół godziny drogi spacerem. Po drodze spotkaliśmy pana z dwoma naćpanymi królikami. Od chłopaków dowiedziałem się, że to „wróżka” (fortune-teller). Nie wiem dokładnie jak działa, poza tym że inkasuje co najmniej 5 lira.

Idąc od Basmane wzdłuż Fevzi Pasa Bulvari, wyszliśmy na wprost przystani promów. Izmir leży w największej na zachodnim wybrzeżu zatoce i komunikacja działa tu podobnie jak w Stambule. Skręciliśmy w lewo i idąc wzdłuż wybrzeża (plaż nie uraczysz :( ) wkrótce dotarliśmy do Konak Lock Tower. Tu zrobiliśmy przerwę. Próbując zrobić zdjęcie samowyzwalaczem musiałem zmierzyć się z żebraczką, która stanęła na linii, między mną i Czechami i nie chciała odejść przez dobrych kilka minut. Potem przyszedł pan z soczkami i bardzo chciał ten soczek wcisnąć, na pewno nie za darmo. Potem przyszła kolej na orkiestrę, która stanęła przed budynkiem rządowym i zagrała melodię do której wszyscy stanęli na baczność. Być może była to indiańska melodia przywołująca deszcz, bo po chwili nadeszła burza… Od tej pory poruszaliśmy się po mieście z towarzyszącym nam przelotnym deszczem.

Mając spory zapas czasu obraliśmy kierunek do Kadifekale – murów zamkowych. Po drodze mieliśmy przejść przez dawną Agorę. Skierowaliśmy się tam przez turystyczną aleję, pełną okropnie namolnych sprzedawców! Wyglądało to trochę jak Grand Bazar w Stambule. Próbowano nam sprzedać wszystko od skórzanej kurtki przez parasolkę po narkotyki!
Ktoś tam nawet pytał czy jesteśmy chińczykami i czy mówimy po francusku! Jakieś dziwne doświadczenia muszą mieć ludzie w tym regionie.


Agora z kilkoma kolumnami i ścianami była zamknięta, ale po Efezie… nawet nam przykro nie było. Idąc dalej zaczęliśmy jednak odczuwać zmęczenie. Vojtek uznał, że ostatnie 2 godziny poczeka na dworcu, zostałem więc tylko z Vitkiem. Idąc za mapą dotarliśmy do wysokich schodów. A potem było już tylko lepiej! Długa i stroma droga zdawała się nie mieć końca. Plecak przyciskał mnie coraz bardziej do ziemi, znów zaczynał padać deszcz, nachodziły myśli o poddaniu tego wzgórza, ale Vitek dzielnie parł do przodu. Podejście zakończyło się sukcesem – czułem się co najmniej jakbym wszedł na Rysy! Nagrody jednak nie było, kiedy dotarliśmy na szczyt było już całkiem ciemno, także przez to, że zerwał się porywisty wiatr, a deszcz zaczął zacinać pod kątem prostym. Musieliśmy się zadowolić światłami miasta w dole, z murów, które były główną przyczyną naszej wspinaczki zobaczyliśmy niewiele :)
Mój parasol nie przeżył. Przemoczeni pośpiesznie schodziliśmy uważając, aby nie poślizgnąć się, albowiem kolejny przystanek był dobrych kilkadziesiąt metrów niżej. Samochody które próbowały w takich warunkach wjeżdżać pod górę miały ciężkie zadanie. Jeden ze śmiałków w trybie awaryjnym zjechał do tyłu, stojący za nim w pośpiechu musieli uciekać z drogi.


Na dworcu o ustalonej porze czekały na nas autobusy które zabrały nas na Ulukent. Tam wsiedliśmy w pociąg. Nie czuliśmy się zbyt komfortowo w mokrych ciuchach, zwłaszcza z przemoczonymi butami i skarpetkami. I tu przytrafiła się jedna z milszych sytuacji jakie spotkały mnie w Turcji. Zaczęło się od tego, że pomogliśmy wrzucić na półkę walizki dwóm młodym dziewczynom. Po chwili prosiły nas, żeby zdjąć je z powrotem, bo one też przemokły i chciały założyć suche skarpetki. Vitek wypalił, czy nie mają przypadkiem więcej zapasowych skarpetek, a dziewczyny odpowiedziały twierdząco! Dostałem krwistoczerwone skarpetki z Homerem Simpsonem :) Komfort podróży znacząco wzrósł. Bez problemowo dojechaliśmy do Eskisehir… oczywiście z opóźnieniem ;)

Brak komentarzy: