wtorek, 27 stycznia 2009

Selcuk & Efez

Piątek 23.01

Egzaminy i eseje złożone. Ostatnie podpisy na obiegówce załatwione. Wieczorem spotkanie u Husseina i przed 23 pociąg do Izmiru. Łzawe pożegnanie z Andreą, mam nadzieję, że spotkamy się w Berlinie. Przyjaciółka Husseina erazmusująca w Amsterdamie zaprasza w semestrze letnim… I tak jakoś się wszystko rozchodzi.

Z Vojtkiem i Vitkiem spotykam się na stacji kolejowej. Jedziemy razem, ja odpowiadam za organizację, więc jestem spokojny. Jedyne co może pokrzyżować plany to pogoda. Poł godziny opóźnienia pociągu nie robi wielkiego wrażenia. Po intensywnym dniu udaje mi się nawet zdrzemnąć w pociągu. Ok. 10 dojeżdzamy, ale nie do Izmiru, ale do stacji Ulukent. Tory w Izmirze są remontowane i pociągi zatrzymują się przed miastem, pasażerowie przesiadają się do autobusów i jadą do centrum. My potrzebujemy się dostać na dworzec autobusowy, zostajemy skierowani do minibusa i za jedyne 3 lira jedziemy na dworzec. Tam mamy 10 minut do odjazdu minibusa do selcuk (7TL), wszystko idzie jak po sznurku. Rano padało, ale teraz pogoda się poprawia. Po godzinie jesteśmy w Selcuk.

Po raz kolejny przewodnik Korsaka popisuje się olśniewającą precyzją. Przechodząc przed muzeum archeologicznym zostajemy zaczepieni przez autochtona, który chce nam wcisnąć preparowane monety z Efezu. Mój przewodnik ostrzega przed jegomościami podającymi się za studentów archeologii, którzy wmawiają turystom, że sprzedając znalezione w Efezie monety zarabiają na studia. Jegomość jest dotknięty do żywego zarzutem o wątpliwą autentyczność monet.

Po kilkunastu minutach znajdujemy hostel, w którym rezerwowałem pokój – Tuncay Pension. Za 25 lira otrzymujemy trójkę z łazienką, dużo kocy na noc i śniadanie rano. Standard satysfakcjonujący. Szybciutko wychodzimy zwiedzać, bo grafik mamy dość napięty. Okazuje się, że żołądki moich przyjaciół mają inny priorytet i przed zwiedzaniem domagają się napełnienia. Wybieram niewielki bar przy skromnym deptaku, w którym kelner jest skłonny dać nam upust (niski sezon, turystów jak na lekarstwo). Jegomość jest bardzo uprzejmy, ale wygląda jak ciężki kryminalista, jego fizjonomię naznacza duża blizna po ostrym narzędziu, które trafiło go między oczy. Na posiłek czekamy dość długo, ale jest pysznie i niedrogo, więc coś za coś.

W Selcuk wszystko jest blisko. Miasteczko ma 27000 mieszkańców. Już 5 minut od naszego baru znajduje się dworzec autobusowy. Efez jest oddalony o 3km, a za bilet liczą sobie 2 TL. Postawiony przed wyborem: czekać 15 minut i płacić, lub za darmo wybrać pół godzinny spacer wybieram to drugie. Czesi pokornie podążają za mną. Dzięki wybranemu rozwiązaniu orientuję się w lokalizacji innych ciekawych zabytków, do których dociera się odbijając od głównej drogi. Zaobserwowaliśmy też żółwie pływające w kanale przy drodze. Szczególne zainteresowanie nimi wykazał Vojtek, który swego czasu szmuglował żółwie z Libii do Czech.. długa historia (w sumie nie bardzo, ale nie na temat).

Docieramy do bram Efezu. To znaczy do bramek, gdzie musimy kupić bilet za 20 TL. Mój się zacina :]
Jeszcze przed wejściem zaczepia nas taksówkarz i proponuje podwózkę do domu Dziewicy Maryi (Meryemana), która według tradycji miała tam spędzić ostatnie lata swego życia (w pamięci mi się miesza, czy w szkole mnie uczyli że została żywcem wzięta do nieba? Pewnie najpierw chciała zwiedzić Efez… Domek i figura (nie robi cudów, koniec końców jesteśmy w kraju islamskim) jest miejscem pielgrzymek… Co kto lubi. Wyżej wymieniony taksówkarz informuje nas, że normalnie kurs kosztuje 50, ale od nas weźmie tylko 30. Nawet się nie targujemy, taksówkarz nie wygląda na zmartwionego, kiedy odchodzimy.


No dobra, Efez. Jedno z najbardziej znanych miejsc w Turcji. Czy zasłużenie?
Wg. Korsaka, w II wieku n.e. miasto zamieszkiwało 400 000 mieszkańców. Wg tablicy w muzeum archeologicznym, w szczytowym momencie liczba mieszkańców przekraczała 200 000. Jedno drugiemu nie przeczy, aczkolwiek rozbieżność jest znaczna.

Wchodzimy bramą północą. Już z oddali widać okazały teatr (145 m średnicy, 30 wysokości, pojemność widowni 25000) z czasów hellenistycznych, aczkolwiek przebudowany przez Rzymian. Oprócz przedstawień odbywały się tu ważne spotkania mieszkańców, festiwale i zawody atletyczne. Przed teatrem widać małą fontannę, (wody nie ma, trzeba więc użyć wyobraźni i nie przeoczyć), w kształcie małej świątyni, która może być najstarszą budowlą w mieście (III w. p. n. e.), poznać ją można po dwóch jońskich kolumnach.

Na Po przeciwnej stronie widać ruiny, albo raczej fundamenty po bazylice i łaźniach. Arkadiana – droga wiodąca do dawnego portu jest zagrodzona. Była to jedna z dwóch głównych arterii miasta, o długości 530 m i szerokości 11 m.
Ulicą Marmurową (drugą główną arterią miasta), docieramy do Biblioteki Celsusa, wybudowanej na cześć senatora rzymskiego i prokonsula prowincji Azji (której Efez by stolicą) – Tiberiusa Iuliusa Celsusa (nie mylić z Celsjuszem), Jest to najczęściej fotografowany obiekt w Efezie. Budynek powstał w 110 r. n.e. Składał się z jednego pomieszczenia. Do środka prowadzą 3 wejścia u szczytu stopni szerokich na całą fasadę (21 m.). Fasada składa się z marmurowych bloków, pomiędzy wejściami – 8 korynckich kolumn, połączonych w pary i zwieńczonych półokrągłymi i trójkątnymi frontonami. W niszach fasady umieszczono posągi – personifikacje cnót Celsusa (mądrość, charakter, myśl, wiedza), które są jednak kopiami oryginałów, które znajdują się w Muzeum Efeskim w Wiedniu. Wnętrze o wymiarach 11x16,5 m. było zajęte przez dwupiętrowe galerie, gdzie przechowywano 12 tysięcy zwojów (opis za Korsakiem, po wykładzie z architektury byłbym w stanie powiedzieć, że były kolumny i wyglądały fajnie).


Po prawej stronie od biblioteki można zobaczyć pozostałości Dolnej Agory (kształt kwadratu o boku 112 m. która służyła celom handlowym). Po lewej Bramę Hadriana, obecnie dwie niczym nie wyróżniające się dwa cokoły z 4 kolumnami w porządku doryckim.

Idąc ku górze ulicą Kuretów (210 m. długości, 6-8 szerokości, różnica poziomów 20 m.) mijamy Świątynie Hadriana – wg przewodnika jeden z najciekawszych obiektów w Efezie. Prostokątny budynek poprzedzony dwoma korynckimi kolumnami, w centralnej części popiersie bogini Tyche, wszystko bogato zdobione, ornamentyką roślinną jak i mitycznymi postaciami i bóstwami. Mijamy dawne latryny, sklepy, zwracamy uwagę na nimfeum Trajana, monumentalną fontannę wybudowaną w 114 r. Monumentalne było kiedyś, ale nie będę już przytaczał opisu. Nieco dalej z fontanny Polliona zachował się wysoki łuk..
Górna Agora robi już mniejsze wrażenie. Wszystko zaczyna wyglądać podobnie. Jest tu amfiteatralny buleuterion – budynek posiedzeń rady, oraz miejsce konkursów muzycznych. Naprzeciw znajdowała się bazylika… Dzisiaj jej nie zobaczymy. Obok buleuterionu znajdują się pozostałości prytanejonu, odpowiednika ratusza, gdzie znaleziono dwa posągi Artemidy Polymastron czyli „z licznym biustem”, które są do obejrzenia w muzeum w Selcuku.
I na tym zwiedzanie się kończy.

Jak na rozreklanowane miasto o tylu mieszkańcach (wśród nich m.in Hieraklit, który ładnie ujął kwestwię przemijania - "panta rei", czyli wszystko płynie), spodziewałem się więcej. Było to dla mnie bodaj siódme antyczne miasto, więc poziom emocji porównywalny do oglądania do oglądania w święta „Kelvin sam w domu”. Niemniej trzeba było to miejsce zaliczyć. Na gorąco uznałem, że bardziej podobało mi się Hierapolis (->Pammukale i Hierapolis), Vojtkowi-Termessos. Dobra rada – nie jeździć po wszystkich możliwych ruinach bo tracą urok.

Wracając z Efezu skierowaliśmy się do Jaskini Siedmiu Śpiących (Yedi Uyuyanlar), nekropolii z czasów bizantyńskich, gdzie znajduje się kilkadziesiąt grobów wbudowanych w skałę. Naszą uwagę przykuły drzewa, w całości obwieszone szmatkami. Jak dowiedziałem się później, ma to działać jak magiczna studnia. Przybywające tu pary przywiązują fragment materiału do gałęzi i wypowiadają swoje życzenie, czy ma to być samochód czy dziecko. Ot życzeniowe drzewko.

Wróciliśmy do głównej drogi i po chwili skręciliśmy do Artemizjonu – Świątyni Artemidy, jednego z siedmiu antycznych cudów świata. Dziś to jedna smutna kolumna z bocianim gniazdem na czubku. Niegdyś otoczona potrójną kolumnadą musiała wywierać kolosalne wrażenie. Dotknięcie kolumny i odrobina dobrej pozwala poczuć, że jest się w miejscu historycznym. Szkoda, że została zburzona na rozkaz patriarchy Konstantynopola jako triumf chrześcijaństwa.


Muzeum Archeologiczne zmieniło godziny otwarcia i zostało zamknięte o 16, więc podchodzimy pod ruiny na wzgórzu Ayasuluk. Cytadela górująca nad miastem jest od kilku lat zamknięta dla zwiedzających, ale jest tu jeszcze Bazylika św. Jana. Apostoł miał tu napisać swoją ewangelię i spędzić ostatnie lata swego życia. Pod murami napotykamy obdartego autochtona, który twierdzi, że tam pracuje i, mimo że bazylika jest już zamknięta, oprowadzi nas po niej za 10 lirów od osoby! Na jego propozycję zbiera mi się na śmiech, więc przechodzę obok niego i szukam oficjalnego wejścia. Ten jednak nie chce się odczepić, najpierw schodzi do pięciu lirów i nawołuje do nas iście bazarowym szwargotem. Wyraźnie zirytowany (albo naćpany), zadaje dziwne pytania, typu „are you Chinese?”. Nie jesteśmy pewni czy sugerował nam że jesteśmy na haszyszu, czy chciał go sprzedać. Odwróciłem się do chłopaków i powiedziałem, że przyjdziemy jutro. Nie docenił znajomości angielskiego tureckiego chłopka. Oświadczył, że mnie zabije jak przyjdę jutro, i że nie żartuję. Zdeterminowany. Olaliśmy go i wróciliśmy do hostelu.

Długo się nie naodpoczywaliśmy, bo gospodyni zaprosiła nas na tureckie wesele. Szybki prysznic i o 20 wychodzimy.

Wesele po turecku niewiele ma wspólnego z weselem po polsku. Są państwo młodzi i tort… i to tyle. Na dużej sali było ok. 300 osób, ubranych w codzienne, nieświąteczne ubrania. Stoły były puste, chyba, że ktoś z gości przyniósł sobie butelkę… wody mineralnej. Większość gości bezczynnie siedzi i patrzy się na podwyższenie, gdzie przy stole siedzą tylko młodzi. Obok nich gra i śpiewa didżej, a ok. 30 osobowa grupa podryguje w rytm tureckiej muzyki.
Spora grupa zachuszczonych pań siedzi schowana w koncie. Ok. 20 panów zaprawiało się piwem na piętrze. Dokoła biegają młodociani… ok. 21 wjeżdza tort, młodzi dokonują pierwszego cięcia szablą, później tort jest roznoszony pomiędzy gośćmi, a impreza przebiega wg wcześniejszego schematu.

Po kolejnej godzinie zaczyna się oryginalna ceremonia. Goście ustawiają się w kolejce do młodych, którym składają prezenty w postaci złotych bransoletek, kolczyków, oraz przypinając im szpilkami banknoty to strojów. W tym celu młodzi są wyposażeni w czerwone wstążeczki. Po kilku minutach są obwieszeni girlandami pieniędzy. Po tej ceremonii na Sali zostaje tylko bliska rodzina i najbliżsi przyjaciele, a cała reszta wraca do domów. Jest ok. 22.30. Pieniądze trafiają do toreb, ale jeszcze wrócą. Podczas ostatniego tańca na weselu, który rozpoczną państwo młodzi, goście będą wyjmować banknoty z toreb i raz jeszcze przypinać je tańczącym młodym. To ok. północy i wtedy wesele definitywnie się kończy. W międzyczasie tańce ludowe, w wykonaniu najczęściej dwóch panów, były przeplatane z tureckim techno – światło gasło, włączali lasery i cała sala… to znaczy Ci którzy jeszcze zostali, tańczą. Zapalamy światło i patrzymy na dwóch panów, wykonujących ptasi taniec godowy… potem sami panowie, same panie itd. Nie wytrzymałem do końca i wróciłem do hostelu.

Brak komentarzy: